Jezioro Mgieł, które niegdyś stanowiło część praoceanu i było starsze niż cokolwiek w dolinie, odgrywało jakąś dziwną, choć nieodgadnioną rolę w świecie Brany Origami. Było trochę jak krzywe zwierciadło odbijające rzeczywistość niezupełnie dokładnie. Nie byłoby to aż tak nadzwyczajne, gdyby nie podejrzenie, że te zwichnięte odbicia przemycają do doliny cechy dziedziczone z zupełnie innych światów. Nikt nie wiedział niczego na pewno, jednak istoty na poły znajome a na poły obce wciąż pojawiały się na branie w okolicach Doliny Obelisków nie całkiem pamiętając skąd się wzięły i co tam robią. Podobne i niepodobne jednocześnie do swych pierwowzorów. Skąd wzięły się naprawdę? Czy pojawiły się przypadkiem, czy może zostały przysłane? A jeśli tak, to przez kogo i w jakim celu?
Już samo to było niepokojące i odstręczające większość stworzeń od zapuszczania się w okolice jeziora. Jednak co jeżeli było to prawdą? Jeżeli Jezioro Mgieł było Źródłem? Portalem, z którego narodziło się wszystko co obce na branie? Jeśli tak, to kto mógł być pewien własnego pochodzenia? Skąd wzięła się pierwsza istota? Skąd wzięła się pierwsza rzecz, która została odbita i powielona przez tajemne siły drzemiące w jeziorze? I czy tak wielka różnorodność stworzeń, które zasiedlały branę mogła być wynikiem zakrzywionej symetrii jeziora? Odbić kolejnych pokoleń, których pierwowzorem była jedna tylko istota? Niektórzy wierzyli, że jezioro ma wiele lustrzanych powierzchni – jedną którą odsłaniało w Dolinie Obelisków i kolejne, lśniące w zupełnie innych miejscach, które prowadziły gdzieś poza Branę Origami. Któż może wiedzieć ile było tych światów, które jezioro łączyło. Może wystarczyło zanurzyć się tylko w jego tafli, żeby otworzyć oczy w takiej odmiennej rzeczywistości? Nikt nie miał dość odwagi, żeby sprawdzić ile było w tych opowieściach prawdy. Jednak obawa, że pewnego dnia z jeziora morze wynurzyć się coś strasznego, zupełnie niepodobnego do wszystkiego co znane było z Doliny Obelisków i że to coś może pochłonąć cały znany świat, była powszechna. Nawet rusałki, tak znane z beztroskiego życia i najbardziej związane z jeziorem nigdy nie zanurzały się w jego toni, jakby bały się tego, co mogłoby je wówczas pochwycić.
Na co dzień jednak wampiriady nie wydawały się wcale zatroskane ponurą opinią jeziora. Większość czasu spędzały najchętniej na piaszczystych łachach plaż pląsając do muzyki świerszczy i cykad, goniąc się beztrosko i bałamucąc wieśniaków z Capty. Tylko czasem ta czy inna odłączała się od pozostałych sióstr i siadała na jakiejś złamanej gałęzi nad taflą i zawodziła tęskne piosenki w dziwnym świergotliwym języku. A śpiewać potrafiły tak pięknie, że niejeden młodzieniec zapominał od tego śpiewu o wszystkim i znajdowano go dopiero po wielu dniach u kresu sił na bagnach. Żaden nie pamiętał co działo się z nim przez ten czas ale wieśniacy domyślali się, że to sprawka rusałek.
I rzeczywiście - dziewczęta uwielbiały zachwycać się swoją urodą i niekiedy mało było im przeglądania się w tafli jeziora czy w aprobujących spojrzeniach współtowarzyszek. Wabiły wtedy nieostrożnych młodzieńców swoimi syrenimi śpiewami, odurzały ich wonią tataraku i mięty, spijały winem z dzikich jabłek i najsłodszymi pocałunkami. Po takich spotkaniach chłopcy niczego nie pamiętali ale ciągnęło ich znowu na bagna do tych pocałunków, których nie zdołali zapamiętać ale których zdradliwej słodyczy pożądali już do końca swoich dni – nieszczęśliwi i rozdarci. Tymczasem rusałki radowały się nie tylko ich pożądliwymi spojrzeniami, nie tylko dotykiem ich drżących dłoni. Chłopcy z takich spotkań wracali pokąsani do krwi, żegnani pełnymi żalu spojrzeniami rusałek, których usta nabrzmiałe rozkoszą były wtedy takie czerwone... Na próżno dziewczyny z Capty zżymały się na swoich kochanków – kto raz zasmakował w ustach wampiriady już na zawsze pozostawał w jej władzy i nigdy nie zaznał szczęścia w ramionach innej dziewczyny.
A rusałki opite miłością, winem i czym tam jeszcze, leżały potem długo na plaży patrząc sobie nawzajem w oczy jakby szukały w nich echa ledwo co ucichłych umizgów i przeciągały się zmysłowo w promieniach słońca mrucząc jak kocice w rui i wspominając swoje dobrowolne ofiary.
Zaś wieczorami, w świetle księżyca w pełni, nad Mglistym Jeziorem odbywały się najdziksze sabaty. Orgie młodych ciał i żabiego nawoływania. Dziewczęta zapominały wówczas o chłopcach z wioski, o ich wygłodniałych dłoniach i nieprzytomnych spojrzeniach. Ciała rusałek wibrowały od żabiego rechotu i jakby pod wpływem odległych tam-tamów unosiły się do tańca. Wkrótce do sabatu dołączały świerszcze i puszczyki, czasem zajęczał zając a z jeziora unosiły się kobierce mgieł układając się w kształty fantastycznych postaci. Ognie świętego Elma z cichym trzaskiem przeskakiwały po pniach drzew i zarośli a w głębi jeziora bulgotało coś niewypowiedzianego.
Żaden śmiertelnik nie mógłby bezkarnie oglądać takiego widoku - półnagie, lśniące od potu ciała rusałek, upojny rytm nocnej muzyki i ta nieziemska tęsknota ich zawodzenia pomieszałaby w głowie każdemu, kto zapuściłby się w nocy na miejsce sabatu. Tylko Leśny dziadek podpatrywał czasem te tańce a rusałki nie wiedzieć czemu nie zabraniały mu tego. Nie wiadomo czy przeczuwały, że jest jak zakochany bez pamięci Pigmalion, czy może robiły to z litości nad starym trytonem, którego serce trawił jad bazyliszka. A on napatrzywszy się do bólu, błąkał się później tygodniami po lasach do tego stopnia odurzony ich tańcem, że dawał się dostrzec osadnikom, którzy opowiadali później bajania o spotkaniach z prowadzonym przez służące mu sarny, jelenie i ptaki pustelniku czy może żebraku o ciele starym i brzydkim jak pień drzewa i oczach bezdennych jak mroczna głębia Mglistego Jeziora.
Na co dzień jednak wampiriady nie wydawały się wcale zatroskane ponurą opinią jeziora. Większość czasu spędzały najchętniej na piaszczystych łachach plaż pląsając do muzyki świerszczy i cykad, goniąc się beztrosko i bałamucąc wieśniaków z Capty. Tylko czasem ta czy inna odłączała się od pozostałych sióstr i siadała na jakiejś złamanej gałęzi nad taflą i zawodziła tęskne piosenki w dziwnym świergotliwym języku. A śpiewać potrafiły tak pięknie, że niejeden młodzieniec zapominał od tego śpiewu o wszystkim i znajdowano go dopiero po wielu dniach u kresu sił na bagnach. Żaden nie pamiętał co działo się z nim przez ten czas ale wieśniacy domyślali się, że to sprawka rusałek.
I rzeczywiście - dziewczęta uwielbiały zachwycać się swoją urodą i niekiedy mało było im przeglądania się w tafli jeziora czy w aprobujących spojrzeniach współtowarzyszek. Wabiły wtedy nieostrożnych młodzieńców swoimi syrenimi śpiewami, odurzały ich wonią tataraku i mięty, spijały winem z dzikich jabłek i najsłodszymi pocałunkami. Po takich spotkaniach chłopcy niczego nie pamiętali ale ciągnęło ich znowu na bagna do tych pocałunków, których nie zdołali zapamiętać ale których zdradliwej słodyczy pożądali już do końca swoich dni – nieszczęśliwi i rozdarci. Tymczasem rusałki radowały się nie tylko ich pożądliwymi spojrzeniami, nie tylko dotykiem ich drżących dłoni. Chłopcy z takich spotkań wracali pokąsani do krwi, żegnani pełnymi żalu spojrzeniami rusałek, których usta nabrzmiałe rozkoszą były wtedy takie czerwone... Na próżno dziewczyny z Capty zżymały się na swoich kochanków – kto raz zasmakował w ustach wampiriady już na zawsze pozostawał w jej władzy i nigdy nie zaznał szczęścia w ramionach innej dziewczyny.
A rusałki opite miłością, winem i czym tam jeszcze, leżały potem długo na plaży patrząc sobie nawzajem w oczy jakby szukały w nich echa ledwo co ucichłych umizgów i przeciągały się zmysłowo w promieniach słońca mrucząc jak kocice w rui i wspominając swoje dobrowolne ofiary.
Zaś wieczorami, w świetle księżyca w pełni, nad Mglistym Jeziorem odbywały się najdziksze sabaty. Orgie młodych ciał i żabiego nawoływania. Dziewczęta zapominały wówczas o chłopcach z wioski, o ich wygłodniałych dłoniach i nieprzytomnych spojrzeniach. Ciała rusałek wibrowały od żabiego rechotu i jakby pod wpływem odległych tam-tamów unosiły się do tańca. Wkrótce do sabatu dołączały świerszcze i puszczyki, czasem zajęczał zając a z jeziora unosiły się kobierce mgieł układając się w kształty fantastycznych postaci. Ognie świętego Elma z cichym trzaskiem przeskakiwały po pniach drzew i zarośli a w głębi jeziora bulgotało coś niewypowiedzianego.
Żaden śmiertelnik nie mógłby bezkarnie oglądać takiego widoku - półnagie, lśniące od potu ciała rusałek, upojny rytm nocnej muzyki i ta nieziemska tęsknota ich zawodzenia pomieszałaby w głowie każdemu, kto zapuściłby się w nocy na miejsce sabatu. Tylko Leśny dziadek podpatrywał czasem te tańce a rusałki nie wiedzieć czemu nie zabraniały mu tego. Nie wiadomo czy przeczuwały, że jest jak zakochany bez pamięci Pigmalion, czy może robiły to z litości nad starym trytonem, którego serce trawił jad bazyliszka. A on napatrzywszy się do bólu, błąkał się później tygodniami po lasach do tego stopnia odurzony ich tańcem, że dawał się dostrzec osadnikom, którzy opowiadali później bajania o spotkaniach z prowadzonym przez służące mu sarny, jelenie i ptaki pustelniku czy może żebraku o ciele starym i brzydkim jak pień drzewa i oczach bezdennych jak mroczna głębia Mglistego Jeziora.
kopirajt jest mój, jakby co...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz