sobota, 31 marca 2018

Komunikacja przez UART

Przykład ten pokazuje jak wysłać tekst do UART, jak je odczytać oraz jak uzależnić dalsze działanie programu od przesłanych danych.

Przykład 1

Przesłanie przez UART do Arduino komendy "zielona" zapala diodę zieloną, komenda "czerwona" diodę czerwoną a każdy inny ciąg znaków zostanie zinterpretowany jako błąd i spowoduje wyświetlenie w monitorze odpowiedniego komunikatu.


   

Elementy układu:
  • 1 x płytka stykowa 
  • 1 x płytka Arduino Uno 
  • 2 x dioda LED 
  • 2 x opornik 330Ω 
  • 3 x przewody połączeniowe 
Sketch Arduino:




Przykład 2

Przesłanie przez UART do Arduino komendy "zielona" lub "czerwona" zapali lub zgasi diodę w odpowiadającym komendzie kolorze (zmieni stan diody na przeciwny), natomiast nieprawidłowa komenda zostanie zinterpretowana jako błąd i spowoduje wyświetlenie w monitorze odpowiedniego komunikatu.


   

Elementy układu:
  • 1 x płytka stykowa 
  • 1 x płytka Arduino Uno 
  • 2 x dioda LED 
  • 2 x opornik 330Ω 
  • 3 x przewody połączeniowe 
Sketch Arduino:




Przykład 3

Układ składający się z potencjometru i fotorezystorów wraz z niezbędnymi opornikami oraz przycisku uruchamiającego pomiar uzupełniamy dedykowanym kodem dla Arduino. Odczyt danych pokazany na monitorze portu szeregowego zwróci dane odczytane z potencjometru i obu fotorezystorów. Informacje z każdej sesji pomiarowej przedstawione zostaną w osobnym wierszu a odczyty z poszczególnych urządzeń przedstawione zostaną w postaci dziesiętnej i oddzielone tabulatorami.

   

Elementy układu:
  • 1 x płytka stykowa 
  • 1 x płytka Arduino Uno 
  • 2 x fotorezystor 
  • 2 x opornik 1kΩ 
  • 1 x potencjometr np. 100kΩ 
  • 1 x wyłącznik Tact switch 
  • 13 x przewody połączeniowe 
Sketch Arduino:




Przykład 4

Układ połączeń jak w Przykładzie 3 (można jednak zdemontować przycisk i potencjometr - nie będą wykorzystywane). Dedykowany program dokonuje odczytu danych z obu fotorezystorów i wyświetla je na monitorze portu szeregowego. Dodatkowo wyświetlana jest także różnica między pomiarami. Wyniki można obejrzeć także w postaci wykresu z wykorzystaniem dedykowanego monitora Arduino IDE, po wywołaniu polecenia Kreślarka dostępnego w menu Narzędzia z poziomu Arduino IDE. Aby można było zobaczyć wykres do portu szeregowego wysyłamy same liczby - bez jednostek!

   

Elementy układu:
  • 1 x płytka stykowa 
  • 1 x płytka Arduino Uno 
  • 2 x fotorezystor 
  • 2 x opornik 1kΩ 
  • 8 x przewody połączeniowe 
Sketch Arduino:




Przykład 5

Układ połączeń wymaga tylko podłączenia potencjometru do Arduino i wgrania kodu. Regulacja pokrętła potencjometru zostanie odczytana na monitorze UART. W trakcie wykonywania programu na monitorze UART można wprowadzić komendy zmieniające format wyświetlanych danych. Dostępne opcje:

  • d - wyświetlanie liczb w formacie dziesiętnym;
  • h - wyświetlanie liczb w formacie szesnastkowym;
  • o - wyświetlanie liczb w formacie ósemkowym;
  • b - wyświetlanie liczb w formacie binarnym.

Domyślnym formatem wyświetlania danych jest format dziesiętny.

   

Elementy układu:
  • 1 x płytka stykowa 
  • 1 x płytka Arduino Uno 
  • 1 x potencjometr np. 100kΩ 
  • 3 x przewody połączeniowe 
Sketch Arduino:




Przykład 6

Ten przykład nie wymaga podłączania do Arduino żadnych elementów. Zadaniem programu jest obliczenie pola jednej z wybranych przez użytkownika figur: kwadratu, prostokąta lub trójkąta. Program komunikuje się z użytkownikiem za pomocą monitora portu szeregowego a w przypadku nieprawidłowego wyboru zostanie wygenerowany stosowny komunikat. Prawidłowy wybór, oznacza konieczność podania wartości parametrów niezbędnych do dokonania obliczeń i zwrócenia ich do monitora UART.



Elementy układu:
  • 1 x płytka Arduino Uno 
Sketch Arduino:




Pliki do pobrania: Tutaj.

Dowiedz się więcej:

Ballady o rusałce - Na do widzenia

Głosy rusałek powoli cichły. Ich dźwięczne śmiechy zamieniały się w refleksy światła między drzewami i wsiąkały miękko w przestrzeń. Kiedy szedł skrajem lasu materia widzialnego świata koncentrowała się, prężyła, pospiesznie formowała przed jego oczami kolejne pagórki, linie rzek i obłoki na niebie. W tym samym czasie ścieżka, którą podążał jeszcze przed chwilą, rozpływała się za jego plecami i bladła jak akwarela w deszczu – świat za nim ulatniał się w niebyt. Istniało tylko to co był w stanie dostrzec i objąć umysłem a wszystko czym przestawał się zajmować ginęło skazane na nicość.
Usiadł nad strumieniem, który tryskał mu spod nóg i zamyślił się. Teraz był tu całkiem sam. Nie odgrywał już żadnej z ról dla nikogo. Nie przywdziewał masek, za którymi mógłby kryć się w nieskończoność. Nie było tu żadnych wyimaginowanych postaci, które zawdzięczały mu swoje istnienie. Żadnych bytów, które opuściwszy jego umysł, krystalizowałyby się na rusztowaniu jego spojrzenia, by dać mu złudne opium wiary lub wydrzeć troskliwie ukrywaną nadzieję. Zadziwiające było to wszystko wokół. Spektakl, w którym sam był aktorem, widzem i reżyserem. Koszmar, w którym brzytwą szyderczej myśli sięgał do samego gardła swoich pragnień. A mimo wszystko było też w nim i to. Wiąż się tam tliło…
Przypominał sobie każdy szczegół, każdy list o poranku, każde wyznanie miłości i każdą bajkę, w którą starał się uwierzyć ze wszystkich sił. Każde kłamstwo, którego wysłuchiwał, którego wyczekiwał, które wspierał i rozdmuchiwał niczym wątły płomień. Przypominał sobie o wszystkich swoich fantazjach, które uwolnione z jego umysłu rozpoczęły własną walkę o byt, utrzymanie się jak najdłużej w tym zadziwiającym świecie pełnym ulotnych błysków. Jak rozchodzące się tysiącem załamań pęknięcie świeżego lodu pod ciężarem piechura, każda myśl materializowała się w nieskończonych możliwościach a każda możliwość rozdzielała się na miriady wariantów. Tworzyły się nowe światy a każdy z nich powoływał do życia następne niekończącą się lawiną. Ze szczelin lodu pod stopami zaczynała prześwitywać głębia lecz czy zdoła przejrzeć znaczenia które ona niesie zanim go pochłonie?
A jednak tylko poddanie się tej potężnej sile, która ciągnęła go w otchłań mogło dać odpowiedź na wszystkie dręczące go pytania. Siła która unicestwia i siła, która daje nowe życie. Nieskończony cykl narodzin i śmierci.

kopirajt jest mój, jakby co.

Ballady o rusałce - Portal

Nad spokojną powierzchnią Jeziora Mgieł lekki wietrzyk marszczy taflę wody. Nic wielkiego w dziejach wszechświata. Drobne fale przebiegają powierzchnię jeziora pozwalając się muskać słonecznym promieniom. Każda fala odbija je nieco inaczej. Nieskończenie wiele fal i nieskończenie wiele promieni. Kilka z nich skacze po grzbietach fal nie pozwalając się złapać – podróżnicy poza czasem i przestrzenią.
***
Leśny dziadek podnosi się z wody i przytrzymuje Jani za łokieć. Oboje chichoczą otrzeźwieni chłodem jeziora ale jeszcze bardziej bawią ich przerażone miny rusałek. Jani śmieje się trochę nerwowo. Już zauważyła, że wszystko jest w porządku, że jezioro nie zadziałało żadną magiczną siłą i że wszyscy są bezpieczni – zwyczajnie boi się wody. Ale tryton wie znacznie więcej. Dostrzega to, czego nie mogła ujrzeć Jani. Jego wiedza sięga poza to miejsce i poza ten czas. Nie obchodzi go jednak w tej chwili, to że właśnie materializuje się nowy potencjał – że Jani wywołała trwałą zmianę w kwantowej pianie czasoprzestrzeni. Podoba mu się ten świat. Schyla się i bierze rusałkę na ręce – Jani oddycha z ulgą i zarzuca mu ramiona na szyję. Rusałki uspokajają się z wolna i po raz pierwszy traktują trytona jak członka rodziny.
Nie wiadomo czy to wino, czy odurzenie tańcem, czy może spokój emanujący z oczu trytona sprawiają, że Jani zapomina o pragnieniu, które wygnało ją z domu Ar-Tsiego i tęsknocie, która gna ją do niego na powrót. Kiedy patrzy w te oczy, kiedy słucha tego głosu wszystko nabiera mniej dramatycznych kolorów. Jani imponuje niekłamany zachwyt malujący się w oczach Leśnego dziadka. Jakże miałby jej nie imponować – jest przecież rusałką. Żywi się podziwem spijanym z oczu i ust adoratorów. A tryton swój zachwyt wyraża tak pięknie. To nie są wulgarne dowcipy jakiegoś wiejskiego prostaczka, których słyszała tak wiele i które łaskotały mile jej próżność. To nie są jąkania pisarczyka z Capty, którego sama myśl, że mógłby dotknąć jej ciała pozbawiła zmysłów raz na zawsze. Tryton jest spokojny i pewny siebie. Jego słowa tak przyjemnie pieszczą rusałkę po podbrzuszu. To niesamowite, że tryton potrafi zdziałać tak wiele samymi tylko słowami. Siedzą tu oto pośrodku całej rodziny najurodziwszych panien na bagnach a ona wie, że tryton widzi tylko ją. Że słowa wypowiadane publicznie niosą w sobie podwójny ładunek i część znaczeń, którymi połyskują jest przeznaczona wyłącznie dla niej. Pozostałe rusałki ocierają się tylko o powierzchnię tej dziwnej magii, która zakwita między nimi i pełne przyjaznej zazdrości uczestniczą w tym spektaklu. Mała Jani, ta nieposkromiona nieposłuszna i uparta. Mała Jani znalazła oczy i usta, które wynagrodzą jej wszystkie doznane niedole. Są takie szczęśliwe z powodu szczęścia swej siostry. Leśny dziadek patrzy na rusałkę z zachwytem i śmieje się z jej szczenięcych zachwytów, marzeń i przyjemnie śmiesznych buntów. On stary jak wszechświat i ona - taki mały smark, jeszcze nie ukształtowany do końca radością i bólem, które rzucają na kolana i wielkich i małych.
Sama nie wie kiedy, Jani zaczyna opowiadać dziadkowi swoją historię. A trytonowi podczas tych opowieści płyną po wiekowej twarzy łzy bezsilnej wściekłości i współczucia. Wie, że ta dziewczyna zasługuje na swoją odrobinę szczęścia, której poskąpiła jej Dolina Obelisków.
Mijały dni i tygodnie, mijały miesiące. Jani była szczęśliwa. Obojętność Ar-Tsiego stawała się mniej istotna, mniej dotkliwa. Każdego ranka rusałka zrywała się o świcie i biegła nad strumień. Patrzyła na drobne fale na powierzchni wody i powierzała im najskrytsze tajemnice. Wiedziała, że tryton gdzieś w głębi bagien w tej samej chwili wpatruje się w zmarszczki na powierzchni wody, by czytać z nich radości i smutki swojej ukochanej. A każdy zaśpiew wiatru, każdy unoszący się w upalnym powietrzu parasol dmuchawca był posłańcem. Każdy niósł tę samą wyczekiwaną przez kochanków wiadomość – kocham, tęsknię, pragnę... To był czas kiedy cała natura wydawała się uczestniczyć w święcie tych dwojga. Nie słyszało się wtedy jakoś o poważniejszych zatargach z ogrami, jezioro jakby wstrzymało swą aktywność i nie pojawiały się nowe istoty w Dolinie Obelisków. Nawet Sogo, którego olbrzymi cień przesuwający się po polach przypominał o patrolującym niebo drapieżniku, zaniechał chwilowo prześladowań wulkanidów.
Leśny dziadek widywał się z Jani na bagnach. To były schadzki przed którymi cały las wstrzymywał oddech jak jedna wielka czująca istota. Przedwieczny olbrzym i drobna nimfa. On przed nią na kolanach i ona otwierająca się przed nim jak małż odsłaniający najpiękniejszą z pereł ukrytą w delikatnym skarbcu z własnego ciała. Drżenie rąk i ud, urywane oddechy, słodycz kąsanych warg i drżąca wilgotna miękkość zespolenia.
To musiało się skończyć. Symetria przestrzeni została zaburzona w stopniu zbyt drastycznym, żeby nie wywołać przeciwdziałania. Leśny dziadek wiedział, że tak się stanie. Wszystko dąży do równowagi i tak wielki wybuch miłości musiał doprowadzić do równie wielkiego wybuchu nienawiści lub bólu – jeśli nie tu, to gdzieś indziej w multiświecie, na którejś z wciąż powstających i umierających bran. Kiedy zauważył pierwsze oznaki - puchnące włókna czasoprzestrzeni, wiedział, że już się zaczęło, że nie ma czasu do namysłu i podjął najtrudniejszą decyzję.
Tego samego wieczora samotny i skupiony pojawił się u brzegów Mglistego Jeziora. Nie było z nim Jani. Tego co działo się potem nie byłby w stanie pojąć żaden z rozumnych – śmiertelnych czy nie. Tryton pochylił się nad taflą wody i jakby rozprawiał o czymś ze swoim odbiciem. Potem zanurzył się w toni i przez chwilę zdawać się mogło, że na zmąconej tafli jeziora widoczne są dwa rozmazane kształty ale miraż ten nie trwał zbyt długo. Jeden z nich wynurzył się ponownie i rozglądając po bagnach jakby pierwszy raz widział je na oczy, radosnym krokiem skierował się w stronę puszczy – do Jani. Drugi pełgał jeszcze przez chwilę na tafli zanim rozpłynął się ostatecznie - jakby z żalem i ociąganiem.
****
Nad spokojną powierzchnią Jeziora Mgieł lekki wietrzyk marszczy taflę wody. Nic wielkiego w dziejach wszechświata. Drobne fale przebiegają powierzchnię jeziora pozwalając się muskać słonecznym promieniom. Każda fala odbija je nieco inaczej. Nieskończenie wiele fal i nieskończenie wiele promieni. Kilka z nich skacze po grzbietach fal nie pozwalając się złapać – podróżnicy poza czasem i przestrzenią.
***
Leśny dziadek podnosi się z wody i prycha z udawanym gniewem. Oboje stoją po pas w wodzie otrzeźwieni nagle chłodem a przerażone miny rusałek wcale nie dodają Jani otuchy. Rusałka śmieje się trochę nerwowo. Przerażona patrzy na dziadka – nie dość, że boi się jego gniewu, to jeszcze stoi zanurzona po pas w mrocznych wodach Jeziora Mgieł... Ale tryton wie znacznie więcej. Dostrzega to, czego nie mogła ujrzeć Jani. Jego wiedza sięga poza to miejsce i poza ten czas. Przez ułamek sekundy jeszcze uspakaja umysł, zwalnia bieg cofających się rzek i zawracających planet. Wreszcie, z wahaniem bierze rusałkę na ręce, by wynieść ją z wody i wtedy ich oczy krzyżują się na chwilę.
Nie wiadomo co Jani dostrzegła w tych oczach, jednak tego wieczora już nie miała ochoty na harce – wróciła do tułaczki po bagnach i opłakiwania utraty Ar-Tsiego.

kopirajt jest mój, jakby co...

Ballady o rusałce - Śpiący królewicz

Wieść o zatargu Ar-Tsiego z Rephalem rozniosła się po Capcie lotem błyskawicy. Wszyscy chcieli zobaczyć śmiałka, który rozzłościł pumeksa i wyszedł z tego z życiem. Miodowooki żeglarz jednak nie miał czasu napawać się oznakami popularności – trzeba było jak najszybciej zająć się dziewczyną. Z braku lepszego miejsca powierzył ją żonie karczmarza, która skuszona obietnicą sowitego wynagrodzenia nie robiła wielkich ceregieli, że dziewka widywana była z pumeksem i należała do jednej z wolnych ras zasiedlających pobliskie bagna. Po prawdzie to i za dużo tej opieki nie było potrzeba, miodowooki i tak siedział przy niej całymi dniami. Karczmarzowej nawet się to podobało, kiedy tak patrzyli sobie w oczy. Przypominała sobie czasy kiedy sama była obiektem westchnień miejscowych młodzieńców. Jej stary świata poza nią nie widział – do czasu aż go naszło coś na bagnach. Gadali, że to rusałki ale karczmarzowa nie wierzyła w takie banialuki. W każdym razie potem, to już nie był ten Jasiek co dawniej. Kiedy tylko mógł wymykał się do lasu i błądził po moczarach. Albo siadał gdzieś na drzewie i gapił się godzinami w stronę jeziora, jakby tam coś poza złym można było znaleźć… Wreszcie złapał siekierę i zaczął drzewa rąbać po lasach a zwozić do domu. W końcu i karczmę postawił ale choć baby się dziwowały to karczmarzowa wiedziała, że ta karczma to z jakiejś dziwnej żałości powstała, której Jasiek nie mógł i siekierą zarąbać. 
Tymczasem dziewczyna leczona bardziej chyba widokiem wpatrzonego w nią żeglarza niż ziołami i rosołkami karczmarzowej stanęła na nogi. Mieli się ku sobie od pierwszego spojrzenia, więc i nie dziwota, że wkrótce zamieszkali razem, zwłaszcza, że żeglarz nie miał tu nikogo innego a i dziewczyna, gdyby nie on pewnie by do lasu wracała, do swoich. Szybko znalazła sobie jakieś zajęcie, żeby chłopa utrzymać, bo i co taki miał tu do roboty po wioskach. Co prawda dał radę jednemu wulkanidzie ale pumeksy w coraz większych kupach włóczyły się po lasach i nie tacy jak ten Ar-Tsi musieli chyłkiem umykać. Do ciesiołki się nie nadawał, bo choć może i był waleczny, to mu wytrzymałości nie stawało a i cierpliwy za bardzo nie był. Koniec końców siedział większość czasu w chałupie markotny coraz bardziej, roił sobie w głowie o wielkich i szlachetnych czynach ale patrzył tylko bezczynnie jak rusałka krząta się koło niego.
Jani zaś przywiązała się do niego jak pies do pana. Złoto jego oczu ważniejsze było dla niej od złota kaczeńców na bagnach a jego chmurna niedostępność tylko wzmagała jej miłość. Dla niego zapomniała o siostrach i sabatach, zapomniała o pląsach na bagnach i o pocałunkach wśród leśnych paproci. Zapomniała o czesaniu włosów nad jeziorem i rozmowach z odbiciem w wodzie. Najmowała się do ludzi zbierać siano po polach albo nosić wodę ze strumienia ale najbardziej lubiła wyprawy do lasu z babami po grzyby i jagody.
Razu jednego dostrzegły ją inne rusałki pośród bab i wyczekały aż zostanie sama by się do niej zbliżyć. Co tam sobie naświergotały trudno powiedzieć, jednak radość była wielka i od tego czasu Jani zawsze w lesie ciągnęła w stronę bagien i rozglądała się za siostrzycami. Z czasem zaczęło być i tak, że i bez powodu do lasu chodziła a potem i do domu do Ar-Tsiego coraz później wracała.
Jak to się dalej potoczyło łatwo odgadnąć. Natura rusałki zaczęła wymykać się spod rygorów, które Jani sama sobie narzuciła. Coraz częściej zostawała do późnej nocy na sabatach, coraz częściej bałamuciła chłopców po wioskach, coraz więcej wina i nektaru z siostrzycami piła. I coraz częściej po powrocie do chałupy widziała śpiącego Ar-Tsiego wieczorem, kiedy wracała od rusałek i całowała jego śpiącą twarz z rana, kiedy wychodziła do roboty. Miodowooki jakby niczego nie zauważał. Nie wiedzieć czy duma mu nie pozwalała walczyć o ukochaną czy z gnuśności na wszystko już zobojętniał. Zaczęli żyć obok siebie ale coraz sobie dalsi – rusałka i śpiący królewicz. A Jani już tylko we wspomnieniach pieściła te chwile, kiedy Ar-Tsi był dla niej jeszcze czuły, jeszcze mówił jej słodkie słówka i nie wypędzał z łożnicy. Już tylko w snach najgorszych wracały te chwile kiedy łykała gorzki piołun na wymioty i na spędzenie tego ziarna życia co zaczęło w niej kiełkować wtedy, kiedy nadzieja umarła z pragnienia…
Jani szukała w lesie tego, czego nie mogła znaleźć w domu. Na sabatach, po wioskach siostry zawsze miały na nią baczenie, gotowe nieść pomoc i wesprzeć w razie potrzeby. Było dużo wina i dużo nektaru, była czułość kradziona gdzieś na chwilę. Były rozdarte serca, które zostawiało po drodze jej serce zranione. Były rozterki i branie winy na siebie, że za mało dla niego zrobiła, że za mało go kochała, za mało walczyła…

kopirajt jest mój, jakby co...

Ballady o rusałce - Sabat.

Jezioro Mgieł, które niegdyś stanowiło część praoceanu i było starsze niż cokolwiek w dolinie, odgrywało jakąś dziwną, choć nieodgadnioną rolę w świecie Brany Origami. Było trochę jak krzywe zwierciadło odbijające rzeczywistość niezupełnie dokładnie. Nie byłoby to aż tak nadzwyczajne, gdyby nie podejrzenie, że te zwichnięte odbicia przemycają do doliny cechy dziedziczone z zupełnie innych światów. Nikt nie wiedział niczego na pewno, jednak istoty na poły znajome a na poły obce wciąż pojawiały się na branie w okolicach Doliny Obelisków nie całkiem pamiętając skąd się wzięły i co tam robią. Podobne i niepodobne jednocześnie do swych pierwowzorów. Skąd wzięły się naprawdę? Czy pojawiły się przypadkiem, czy może zostały przysłane? A jeśli tak, to przez kogo i w jakim celu?
Już samo to było niepokojące i odstręczające większość stworzeń od zapuszczania się w okolice jeziora. Jednak co jeżeli było to prawdą? Jeżeli Jezioro Mgieł było Źródłem? Portalem, z którego narodziło się wszystko co obce na branie? Jeśli tak, to kto mógł być pewien własnego pochodzenia? Skąd wzięła się pierwsza istota? Skąd wzięła się pierwsza rzecz, która została odbita i powielona przez tajemne siły drzemiące w jeziorze? I czy tak wielka różnorodność stworzeń, które zasiedlały branę mogła być wynikiem zakrzywionej symetrii jeziora? Odbić kolejnych pokoleń, których pierwowzorem była jedna tylko istota? Niektórzy wierzyli, że jezioro ma wiele lustrzanych powierzchni – jedną którą odsłaniało w Dolinie Obelisków i kolejne, lśniące w zupełnie innych miejscach, które prowadziły gdzieś poza Branę Origami. Któż może wiedzieć ile było tych światów, które jezioro łączyło. Może wystarczyło zanurzyć się tylko w jego tafli, żeby otworzyć oczy w takiej odmiennej rzeczywistości? Nikt nie miał dość odwagi, żeby sprawdzić ile było w tych opowieściach prawdy. Jednak obawa, że pewnego dnia z jeziora morze wynurzyć się coś strasznego, zupełnie niepodobnego do wszystkiego co znane było z Doliny Obelisków i że to coś może pochłonąć cały znany świat, była powszechna. Nawet rusałki, tak znane z beztroskiego życia i najbardziej związane z jeziorem nigdy nie zanurzały się w jego toni, jakby bały się tego, co mogłoby je wówczas pochwycić.
Na co dzień jednak wampiriady nie wydawały się wcale zatroskane ponurą opinią jeziora. Większość czasu spędzały najchętniej na piaszczystych łachach plaż pląsając do muzyki świerszczy i cykad, goniąc się beztrosko i bałamucąc wieśniaków z Capty. Tylko czasem ta czy inna odłączała się od pozostałych sióstr i siadała na jakiejś złamanej gałęzi nad taflą i zawodziła tęskne piosenki w dziwnym świergotliwym języku. A śpiewać potrafiły tak pięknie, że niejeden młodzieniec zapominał od tego śpiewu o wszystkim i znajdowano go dopiero po wielu dniach u kresu sił na bagnach. Żaden nie pamiętał co działo się z nim przez ten czas ale wieśniacy domyślali się, że to sprawka rusałek.
I rzeczywiście - dziewczęta uwielbiały zachwycać się swoją urodą i niekiedy mało było im przeglądania się w tafli jeziora czy w aprobujących spojrzeniach współtowarzyszek. Wabiły wtedy nieostrożnych młodzieńców swoimi syrenimi śpiewami, odurzały ich wonią tataraku i mięty, spijały winem z dzikich jabłek i najsłodszymi pocałunkami. Po takich spotkaniach chłopcy niczego nie pamiętali ale ciągnęło ich znowu na bagna do tych pocałunków, których nie zdołali zapamiętać ale których zdradliwej słodyczy pożądali już do końca swoich dni – nieszczęśliwi i rozdarci. Tymczasem rusałki radowały się nie tylko ich pożądliwymi spojrzeniami, nie tylko dotykiem ich drżących dłoni. Chłopcy z takich spotkań wracali pokąsani do krwi, żegnani pełnymi żalu spojrzeniami rusałek, których usta nabrzmiałe rozkoszą były wtedy takie czerwone... Na próżno dziewczyny z Capty zżymały się na swoich kochanków – kto raz zasmakował w ustach wampiriady już na zawsze pozostawał w jej władzy i nigdy nie zaznał szczęścia w ramionach innej dziewczyny.
A rusałki opite miłością, winem i czym tam jeszcze, leżały potem długo na plaży patrząc sobie nawzajem w oczy jakby szukały w nich echa ledwo co ucichłych umizgów i przeciągały się zmysłowo w promieniach słońca mrucząc jak kocice w rui i wspominając swoje dobrowolne ofiary.
Zaś wieczorami, w świetle księżyca w pełni, nad Mglistym Jeziorem odbywały się najdziksze sabaty. Orgie młodych ciał i żabiego nawoływania. Dziewczęta zapominały wówczas o chłopcach z wioski, o ich wygłodniałych dłoniach i nieprzytomnych spojrzeniach. Ciała rusałek wibrowały od żabiego rechotu i jakby pod wpływem odległych tam-tamów unosiły się do tańca. Wkrótce do sabatu dołączały świerszcze i puszczyki, czasem zajęczał zając a z jeziora unosiły się kobierce mgieł układając się w kształty fantastycznych postaci. Ognie świętego Elma z cichym trzaskiem przeskakiwały po pniach drzew i zarośli a w głębi jeziora bulgotało coś niewypowiedzianego.
Żaden śmiertelnik nie mógłby bezkarnie oglądać takiego widoku - półnagie, lśniące od potu ciała rusałek, upojny rytm nocnej muzyki i ta nieziemska tęsknota ich zawodzenia pomieszałaby w głowie każdemu, kto zapuściłby się w nocy na miejsce sabatu. Tylko Leśny dziadek podpatrywał czasem te tańce a rusałki nie wiedzieć czemu nie zabraniały mu tego. Nie wiadomo czy przeczuwały, że jest jak zakochany bez pamięci Pigmalion, czy może robiły to z litości nad starym trytonem, którego serce trawił jad bazyliszka. A on napatrzywszy się do bólu, błąkał się później tygodniami po lasach do tego stopnia odurzony ich tańcem, że dawał się dostrzec osadnikom, którzy opowiadali później bajania o spotkaniach z prowadzonym przez służące mu sarny, jelenie i ptaki pustelniku czy może żebraku o ciele starym i brzydkim jak pień drzewa i oczach bezdennych jak mroczna głębia Mglistego Jeziora.

kopirajt jest mój, jakby co...

Ballady o rusałce - Srebrzysty ptak.

Kiedy nad Doliną Obelisków rozlegał się chrapliwy okrzyk megalornisa tylko wulkanidzi odważali się niekiedy opuszczać swoje kryjówki w skalistych jaskiniach. I tylko wtedy, kiedy byli bardzo głodni. To było nawet dziwne, bo nie słyszało się, żeby Sogo – tak wołano na tego, który pojawiał się na niebie w okolicach osady Capta - porwał kiedykolwiek rozumnego jakiegokolwiek gatunku. Jakiegokolwiek poza pumeksami. Możliwe że nie wynikało to wcale z jakiejś szczególnej sympatii Sogo dla rozumnych, tylko z ich panicznego strachu przed nim. Strachu, który kazał im ukrywać się na pierwszy sygnał o jego pojawieniu się w okolicy. 
Nie było natomiast wątpliwości co do nienawiści, jaką Sogo żywił do wulkanidów. Nie, nie pożerał ich. Ich ciała niewiele miały wspólnego z mięsem i nie stanowiły najmniejszego pożytku nawet dla najmniej wybrednych padlinożerców. Jednak, kiedy tylko jakiś zbyt zuchwały pumeks dawał się wypatrzeć megalornisowi nie było przeszkody, która mogłaby powstrzymać wielkiego ptaka przed dopadnięciem go i rozdarciem na strzępy. Sogo zlatywał potem na bagna i długo czyścił pióra jakby chciał się upewnić, że żaden ślad wulkanidy nie skalał jego imponującego upierzenia.
Każdy taki atak rozwścieczał pumeksy i choć najbardziej eksponowaną cechą jednoczącą tę rasę była wspólna nienawiść wobec wszystkiego co obce a nie umiłowanie innych osobników własnego gatunku, to odgrażały się, że rozprawią się w końcu z Sogo raz na zawsze. A znając mściwość pumeksów i ekstatyczny szał w jakie wprawiał je widok śmierci – obojętne swoich czy obcych, można było im wierzyć, że nie są to czcze pogróżki.
Pozostali rozumni, choć bali się Sogo i nie śmieli poruszać się pod gołym niebem, kiedy patrolował okolice, darzyli go jednocześnie pełnym uwielbienia szacunkiem a niektórzy próbowali mu nawet składać ofiary. Sogo jednak zbyt dumnym był ptakiem, by atakować uwiązanego do słupka na wzgórzu koziołka. Wolał polować na wielkie jelenie i tury, jakby szukał godnego siebie przeciwnika.
Rozumni szanowali megalornisa z jeszcze jednego powodu. W czasach kiedy wulkanidzi stawali się zbyt gwałtowni i całymi hordami wyprawiali się rabować osady w Dolinie Obelisków, tak naprawdę tylko on potrafił utrzymać liczbę pumeksów w jakiejś równowadze.
Był to czas, kiedy Jani wciąż jeszcze żyła strachem przed utratą Ar-Tsiego. Miodowooki żeglarz rozzłoszczony brakiem lojalności rusałki cynicznie wykorzystywał swoją przewagę i groził jej porzuceniem. Nie znajdując ciepła u jego boku a jednocześnie bojąc się odnaleźć je gdzie indziej rusałka popadła w dziwny rodzaj odrętwienia. Wyrzekła się kontaktów z całym światem a pozbawiona wsparcia swoich sióstr i magicznej mocy ich śmiechu tułała się po bagnach w coraz gorszym stanie. Wtedy właśnie Sogo zwalił się w sam środek bagien, niemal do jej stóp, prosto z nieba. Rusałce udało się odskoczyć w ostatniej chwili. Zrazu chciała uciekać ale gorycz odrzucenia podpowiedziała jej inne rozwiązanie – zatrzymała się, schyliła głowę, zamknęła oczy i czekała na cios wielkiego dzioba megalornisa. Kiedy mijała chwila za chwilą a cios nie następował, zebrała się wreszcie na odwagę i otworzyła oczy. Sogo leżał nieopodal z najwyraźniej złamanym skrzydłem i choć bez trudu mógł ją dosięgnąć nie czynił tego patrząc tylko zamglonym z bólu wzrokiem.
Przyczyna zdarzenia wyjaśniła się bardzo szybko. Nie minęło wiele czasu, kiedy las zaczął rozbrzmiewać podnieconymi nawoływaniami pumeksów. Z gardłowych okrzyków wynikało, że Sogo padł ofiarą jakiejś wojennej machiny, którą wulkanidzi ściągnęli skądś, by zastawić zasadzkę na znienawidzonego ptaka. Teraz przeczesywali bagno nie wiadomo czy bardziej po to, żeby dokonać ostatecznej pomsty czy żeby świętować wspólnie, że teraz już nikt i nic nie powstrzyma ich najazdów na Dolinę Obelisków.
Jani patrzyła w oczy Sogo i jak w szalonej karuzeli mijały jej przed oczyma obrazy ostatnich miesięcy. Zauroczenie siłą i odmiennością Rephala, jego brutalne zwyczaje, pojawienie się miodowookiego żeglarza w podniebnej łodzi i żebra połamane przez rozwścieczonego pumeksa. W jednej chwili nie było dla Jani już nic ważniejszego od ocalenia megagalornisa przed wulkanidami – jakby od tego jednego czynu zależało odzyskanie miłości Ar-Tsiego.
Rusałka podbiegła czym prędzej do ptaka i zaświergotała do niego w swym śpiewnym języku. Sogo spojrzał na nią zdziwiony – ta drobna istota, wydawała się go nie lękać. To było zaskakujące i nawet byłoby zabawne, gdyby nie to, że megalornis czekał już na swoją ostatnią walkę a ta mała stała mu na drodze. Przesunął ją zdrowym skrzydłem na bok i odwrócił się w stronę skąd dochodziły nawoływania wulkanidów. Jednak mała uparta dziewczyna pojawiła się znowu. Tym razem, nie była już sama. Szczebiot jej głosu zwabił inne podobne jej istoty, które zaczęły wynurzać się po prostu znikąd, jakby tylko czekały na tę chwilę. Tę pierwszą zapamiętał, miała w oczach smutek, którego nie sposób było zapomnieć. W tej chwili była w nich także dziwna determinacja. Podbiegła znowu do ptaka – tym razy od strony zranionego skrzydła. Sogo zamierzał przegonić tę małą na serio, wiedział bowiem, że kiedy pojawią się pumeksy nie będzie litości dla przypadkowych obserwatorów ale mała dopchnęła się jakoś do rany i dotknęła jej drobnymi dłońmi. Po ciele megagalornisa przebiegł dreszcz ale natychmiast poczuł też płynący z drobnego ciała rusałki kojący chłód, który uśmierzał ból. Zastygł na chwilę w bezruchu zdziwiony tym, co się dzieje. To wystarczyło – mała zaćwierkała i już jego bok oblepiła cała chmara efemerycznych istotek. Tym razem już się nie opierał a chłodna energia płynąca z dłoni dziesiątek migotliwych srebrzystych istotek rozpływała się po jego potężnym ciele i nagle poczuł pewność, że złamane skrzydło jakimś cudownym sposobem spoiło się na powrót. Czas był już najwyższy, bo pierwsza grupa wulkanidów już wynurzyła się z lasu i widząc Sogo leżącego na bagnach rzuciła się z nieprzyjemnym wrzaskiem w moczary, by dopaść bezbronnego jak najszybciej. Rusałki rozpierzchły się ale ich magia zadziałała. Sogo wiedział jednak, że tu w dolnym piętrze lasu nawet zdrowy nie ma wielkich szans z wciąż powiększającą się bandą pumeksów. Załopotał potężnymi skrzydłami, by unieść się po chwili w powietrzu żegnany pełnymi niedowierzania przekleństwami pumeksów. W ostatniej chwili chwycił jeszcze szponem małe srebrzyste ciałko i wybił się ponad korony drzew.
Jani na te kilka chwil zupełnie zapomniała o sobie. Chciała upewnić się, że magia zadziałała, że zbiorowy wysiłek jej sióstr okazał się wystarczający by uleczyć króla przestworzy. A potem zachwyciła ją potęga rozpościerającego olbrzymie skrzydła megagalornisa. Nawet nie spostrzegła się kiedy znalazła się w jego szponach i nagle już zachłystywała się pędem powietrza i przerażona wysokością przywarła dygocącym ciałem do ptaka.
Sogo krzyknął chrapliwie z głębi płuc i nie zwalniając lotu sięgnął potężnym dziobem do szpona. Zaskakująco delikatnie chwycił Jani i posadził ją sobie na karku a potem wzniósł się jeszcze wyżej. Gdyby Jani nie była wtedy tak przerażona zobaczyłaby całą Dolinę Obelisków jak na dłoni. Jednak rusałka leżała kurczowo wczepiona w szyję ptaka z zaciśniętymi oczami i nie widziała niczego. Minęło sporo czasu, kiedy odważyła się je otworzyć. Wtedy nie było pod spodem już nic znajomego. Gdzieś hen na dole lśniła olbrzymia tafla wody – niemal po horyzont. Daleko na granicy widzenia widniał zarys odległego lądu. Sogo najwyraźniej zmierzał w tamtym kierunku, bo niewyraźna początkowo linia wybrzeża zmieniała się stopniowo ujawniając coraz więcej szczegółów, aż wreszcie nie było już wielkiej wody pod spodem tylko zieleń lasów i błękitne linie rzek. Megalornis obniżył lot i Jani mogła zobaczyć te dziwne obce ziemie. Ziemie pełne obsianych pól i bogatych osad, a w osadach rozumnych, którzy na widok ptaka nie czmychali czym prędzej jak w Capcie tylko machali przyjaźnie. Jani zrozumiała, że Sogo chciał jej pokazać swoją ojczyznę i nagle uwierzyła, że gdzie jeśli nie tutaj w tym odległym kraju mogłaby odzyskać miłość żeglarza. Uczepiła się tej myśli kurczowo i w drodze powrotnej myślała już tylko o tym, jak wybiorą się razem w tę wyprawę i jak wszystko na nowo się ułoży.
Kiedy megalornis zdjął ją łagodnie ze swojej szyi na polanie nieopodal jeziora, niebo było już całkiem czarne i tylko gwiazdy oświetlały migotliwymi punktami noc. Jani wtuliła się jeszcze w skrzydło olbrzymiego ptaka a ten skłonił przed nią swój potężny łeb zanim wzbił się w powietrze.
Tego dnia Jani zyskała potężnego sprzymierzeńca.

kopirajt jest mój, jakby co...

Ballady o rusałce - Wulkanida.

Dolina Obelisków znajdowała się w tej części Zaginionego Miasta, o której mówiono, że stanowi ziemie rodzinne wulkanidów. Miejsce to najeżone strzelistymi katedrami kruchych wulkanicznych skał, na poły zalane bagnami i porośnięte nieprzebytym borem stanowiło ostoję dzikiej zwierzyny, kryjówkę rusałek i doskonałe miejsce dla wszelkich odszczepieńców, których po prawdzie nie brakowało i poza nią. Jak długo istniała dolina? Jak długo istniała Brana Origami? Nikt nie zawracał tu sobie głowy takimi pytaniami. Czas był tu nieciągły a rzeczywistość niestabilna. Te spośród istot, które - jak trytony czy wulkanidzi - na skutek mutacji nauczyły się życia na lądzie potrzebowałyby pewnie milionów lat, żeby dokonać przystosowań ewolucyjnych umożliwiających im tak radykalną zmianę habitatu. Jednak w mrocznej dolinie wiele spośród nich pamiętało jeszcze heroiczne czasy walki o przetrwanie, pierwszy haust powietrza palący płuca żywym ogniem czy zadziwiająco nikły, w stosunku do wody czy skały, opór jaki dawało ich nowym, udoskonalonym ciałom powietrze. Szczególnie wielkich zmian dokonali wulkanidzi i chociaż ze względu na swoją drapieżną, agresywną naturę nie cieszyli się zbytnią popularnością to jednak wielki szacunek budziło to, co zdołali uczynić ze swoimi ciałami, żeby przetrwać wypiętrzenie Zaginionego Miasta, po pradawnej morskiej katastrofie.
Istotom cieszącym się konkretnym trwałym kształtem i wysokim poczuciem indywidualności trudno nawet wyobrazić sobie przodka wulkanidów. Tak, przodka, bo wulkanidzi nie byli kiedyś nawet odrębną rasą, byli pojedynczą zmiennokształtną istotą. Wielki Ojciec, jak go nazywali, był wysoce skondensowanym związkiem polimerów, aminokwasów i białek, przepływających swobodnie wnętrze porowatych skał wulkanicznych zalegających dno Zaginionego Miasta, podówczas leżącego głęboko pod wodą. Każdego dnia toczył walkę o przetrwanie, z wodami oceanu rozcieńczającymi jego galaretowate ciało, odbudowując je nieustannie dopływającymi z kominów hydrotermalnych kondensatami substancji chemicznych. Kiedy katastrofalne zderzenie płyt tektonicznych wyniosło Zaginione Miasto na powierzchnię wydawało się, że to już koniec. Co prawda ustało niszczycielskie działanie wód, jednak wypiętrzenie lądu pogruchotało macierzystą skałę Wielkiego Ojca rozrywając całe jego ciało na miliony niewielkich fragmentów skazanych na wysychanie w palących promieniach słońca. Nie było oceanu ale nie było i życiodajnych wulkanów. Wielki Ojciec umierał w potwornym bólu miliony razy w każdym okaleczonym kamieniu. Zdarzało się miejscami i tak, jak w Dolinie Obelisków, że gruzowisko zanurzone było częściowo w chroniących przed szybkim wysychaniem bagnach, co wydłużało jeszcze agonię. Jednak to co zostało z Wielkiego Ojca, okaleczone, złe i bardzo pragnące przeżyć przetrwało w tych skałach. Pojedyncza świadomość rozpadła się na setki tysięcy odrębnych świadomości, które zaczęły własną walkę o przetrwanie. Aż nadszedł taki dzień, że istoty rodzące się na zwłokach Wielkiego Ojca nauczyły się wykorzystywać te szczątki wulkaniczne, w których przetrwały. Wkomponowały porowatą skałę w strukturę swoich organizmów i dźwigając polimerowymi mięśniami swe półkamienne ciała, nauczyły się kontrolować to środowisko, które niegdyś kontrolowało Wielkiego Ojca. I tak pewnego dnia, z potwornym wyciem i złowrogim chrzęstem miażdżonego kruchego kamienia, w mrokach bagien zaczęły wyłamywać i wykruszać się z podłoża istoty na poły ze śluzu, na poły ze skały. Inni mieszkańcy doliny nazywali je niekiedy pumeksami. Nie wiadomo czy w tym przezwisku, więcej było nienawiści, podziwu czy strachu. A było się czego bać, bo pumeksy, były wiecznie głodne i wściekle złe. Na dodatek, jak żadna inna rasa zjednoczone i nie lękające się niczego. Nie wiadomo czy ich pogarda dla śmierci była bardziej skutkiem bolesnych narodzin, czy może poczuciem podrzędności ich indywidualnych świadomości w stosunku do zbiorowej świadomości odziedziczonej po Wielkim Ojcu.
Jani nie należała do tych, którzy się bali. Szczerze mówiąc nie bardzo ją obchodziły wszystkie te historie. Pewnego ranka po prostu obudziła się ze świadomością, że istnieje. Nie była mutantem jak wulkanidzi, nie narodziła się podczas wzmożonej aktywności przestrzeni towarzyszącej medytacjom Leśnego dziadka ale jak inne rusałki pojawiła się na skutek aktywności Jeziora Mgieł. Nie zastanawiała się nad tym. Nie zastanawiała się czemu jezioro jak wielka dzieworodna macica wydaje kolejne pokolenia jej sióstr i kto pierwszy nazwał je rusałkami. Po prostu obudziła się by żyć. Oczywiście miała jakiś pakiet wiedzy podstawowej. Wiedziała, że ma mnóstwo sióstr z którymi tworzyła dość swobodną wspólnotę, że potrafi kontrolować do pewnego stopnia kolor i przejrzystość swojego ciała i że nie musi jeść, jak większość znanych jej istot – energię czerpie wprost ze słońca a nawet potrafi uzyskać ją z ciepła innych istot, które pewnie z tego powodu nazywały niekiedy rusałki wampiriadami. Wiedziała wreszcie, że ma na imię Jani i że świat w którym żyje nazywa się Braną Origami i jest w trakcie wyłaniania się z niebytu. Jednak najbardziej interesowało ją jezioro i istoty, które można było zobaczyć w osadzie Capta za bagnem.
Jezioro wydawało się być ciepłym i przyjaznym, jednak było w nim też coś niepokojącego. Coś co sprawiało, że Jani nigdy nie dotknęła nawet jego powierzchni. Rusałka godzinami przesiadywała nad brzegiem i czesała włosy przeglądając się w lustrze wody jak zahipnotyzowana. Podobały jej się oczy, którymi patrzyło na nią jej odbicie i podobał jej się uśmiech, który posyłało do niej. Podobała jej się aksamitna skóra i gładkie zgrabne nogi. Prawda – podobałoby się jej jeszcze bardziej, gdyby jej drobne, kształtne piersi były nieco większe a i figurę starała się uczynić znaczniejszą przywdziewając buciki o coraz to wyższych obcasach... Nie, nie potrafiła smucić się zbyt długo – w końcu od czego jest wino i wonne kadzidła z tataraku? Chciało jej się żyć i oglądać obrazy po drugiej stronie tafli wody. To był jakby nieustanny dialog jeziora z rzeczywistością na zewnątrz. Kiedy ważki patrolowały wybrzeże, jezioro wysyłało im do towarzystwa zastępy nartników a kiedy na trzcinie siadał ptak wpatrując się w powierzchnię wody jezioro materializowało w swojej głębi suma lub szczupaka, który obserwował ptaka. Jani zauważyła, że czasem nawet jej odbicie w tafli porusza się niezależnie od niej samej i zwykle jakiś czas potem pojawiała się kolejna rusałka nad jeziorem.
Obcy rzadko zapuszczali się na te tereny a jeśli już komuś udało przedrzeć się przez bagna, rusałki pierzchały pospiesznie w szuwary i stawały się całkiem niewidoczne. Czasem lśnił tylko poruszony wiatrem jedwab którejś z misternie utkanych pajęczych sukienek. Jezioro wówczas z błękitnego i złotego stawało się sinoszare i jakby złowieszcze. Wiatr wściekle szarpał trzcinami u brzegu a z bagna unosiły się obłoki trującego metanu – nikt tu nie lubił obcych.
Jani lubiła zapuszczać się czasem aż do osady. Zaglądała wieczorami przez okna do domostw i dziwiła się prostemu pozbawionemu zabaw życiu innych istot. Pewnego razu, gdy wiedziona ciekawością zbłądziła do gospody zobaczyła w niej obcego. Był wulkanidą i widać było, że mieszkańcy osady czują wobec niego należyty respekt. Obcy zwracał uwagę. Krępy, pewny siebie przybysz czuł się tam bardziej na miejscu od samych osadników – sam jeden pośród miejscowych wyraźnie ich prowokował a ci patrzyli na niego spode łba ale nie kwapili się do konfrontacji. Pumeks miał wilcze zęby i żółte kocie ślepia. Miał pazury zamiast paznokci i chyba nie miał serca, tak bardzo był okrutny. Zapuszczał się daleko na bagna na polowania i Jani z odrazą pomieszaną z podziwem patrzyła jak najpierw chwyta i zabija gołymi rękami a potem pożera surową, czasem jeszcze żywą zdobycz – był taki silny, taki męski, taki pociągający.
Pumeks miał na imię Rephal i szybko się zorientował, że jest podglądany. Pewnego razu, kiedy Jani podążała za nim wąską ścieżką pośród olch i wierzby, ktoś brutalnie chwycił ją za włosy z tyłu i przygniótł kamienną dłonią do ziemi. To był on. Nie miał wykwintnych manier, ale Jani imponowała jego szorstkość. Lubiła kiedy przygarniał ją do siebie, prowadząc środkiem osady jak zdobycz pośród ochów i achów zdumionych wieśniaków, którzy nigdy nie widzieli z bliska wampiriady, a co dopiero mówić o jej schwytaniu i zniewoleniu. Nawet nie pamięta kiedy uderzył ją po raz pierwszy. A bił naprawdę mocno. Pamięta tylko ból i niespokojne oczekiwanie na kolejne razy. Nie miała mu tego za złe - taka była kolej rzeczy.
Podobnie jak inni wulkanidzi, Rephal dużo czasu spędzał w jaskiniach Zaginionego Miasta. Co tam robił on i jemu podobni nikt nie wiedział na pewno. Z wypraw w głąb ziemi wynosili sporo szlachetnych kamieni i różne minerały, które później sprzedawali handlarzom ale gadało się i o tym, że gdzieś głęboko w tajnych laboratoriach wulkaniddzcy uczeni nieustannie próbują na powrót wskrzesić Wielkiego Ojca eksperymentując na samych sobie. Jani nawet odpowiadała ta swoboda, bo kiedy Rephal znikał pod powierzchnią miała sporo czasu na zabawy z innymi rusałkami a czasem, kiedy dopisywało jej szczęście, pojawiał się żeglarz i razem z nią czekał na powrót Rephala.
Żeglarz, od kiedy tylko ujrzała go po raz pierwszy, robił zawsze na Jani wielkie wrażenie. Nie potrafiła tego ukryć. Kiedy patrzyła na niego dreszcz przebiegał po jej ciele a w dole brzucha czuła dziwne, słodkie łaskotanie. Głębokie miodowe oczy, spokojny dźwięczny głos i wargi, których smak tak długo mogła sobie tylko wyobrażać. Ale od początku, od pierwszej chwili, wiedziała że żeglarz będzie kiedyś należał do niej.
Na imię miał Ar-Tsi i podróżował swoim podniebnym okrętem na którym, wywoził gdzieś za morza dostarczane mu przez pumeksów kosztowne kamienie a przywoził ziarno i tkaniny dla osadników a mięso, narzędzia i plany dziwnych maszyn dla wulkanidów. Zawsze też miał jakąś drobnostkę dla Jani a kiedy Rephala nie było w pobliżu, wyciągał też pękatą butelkę wina i opowiadał jej historie o odległych krainach, co Jani skrzętnie wykorzystywała, żeby przysunąć się bliżej, pić z nim na zmianę wino prosto z butelki i niby przypadkiem muskać go ramieniem czy nachylając się do niego pozwalać by jego zahipnotyzowany wzrok błądził w zakamarkach rozchylającej się sukienki.
Pewnego razu, kiedy Rephal zastał swoją własność – za jaką Jani uważał - w takiej sytuacji, wściekł się straszliwie. Nie powiedział nawet słowa Ar-Tsiemu, chociaż złość rozsadzała go od środka a siła, którą dysponował pozwoliłaby mu dopaść żeglarza kiedyś, kiedy ten nie będzie miał pod ręką swojej miotającej błyskawice zamorskiej broni. Musiało mu chyba bardzo mocno zależeć, na dobrach, które otrzymywał w zamian za swój podziemny urobek, skoro nawet nie tknął żeglarza. Jani nie miała tyle szczęścia. Pierwsze uderzenie kamiennej pięści pogruchotało jej żebra, później trzasnęła kość ramienia a potem rusałka poczuła że dusi się własną krwią. Leżała już wtedy na ziemi.
Jak przez mgłę dotarł jeszcze do niej ostrzegawczy krzyk Ar-Tsiego, zobaczyła błysk światła i usłyszała wściekłe warczenie wycofującego się pumeksa. Potem opowiadano jej tylko, że żeglarz zażądał oddania rusałki a Rephal nawet się nie zniżył do jakichkolwiek obiekcji – splunął tylko ponuro na ziemię i wycedził cenę. Bardzo wysoką cenę, na którą żeglarz zgodził się bez namysłu. Ale tego już nie pamiętała. Pamiętała za to pierwszą rzecz, którą dostrzegła, kiedy otworzyła oczy wiele dni później – to były piękne miodowe oczy tuż nad swoją twarzą.

kopirajt jest mój, jakby co...

Ballady o rusałce - Kieł bazyliszka.

Leśny dziadek zamieszkiwał Dolinę Obelisków od zawsze. „Zamieszkiwał” to nie jest tak naprawdę właściwe określenie. Niektórzy twierdzili, że kiedy na początku czasów wielka podwodna katastrofa wyniosła na powierzchnię oceanów pierwszy ląd, olbrzymią połać Zaginionego Miasta, miejsca o którym sądzi się, że było kolebką życia, Leśny dziadek był jedną z tych zmutowanych istot, które przetrwały to zdarzenie i nauczyły się żyć na suchym lądzie. Był starszy nawet od wulkanidów choć w przeciwieństwie do nich, nie miał gwałtownego charakteru. Stary tryton, dużo rozmyślał i sporo wiedział, więc nazwa Leśny dziadek całkiem dobrze oddawała jego samotny, niemal pustelniczy tryb życia. Pewnie dlatego niektórzy uważali, że tak naprawdę nie należy do tego świata, może nawet sam go stworzył a teraz dogląda swojego dzieła? Nikt nigdy nie miał odwagi zapytać go o to wprost ale legenda mówiła, że to nie on został wyniesiony z oceanów wraz z doliną ale, że to on tę dolinę wyniósł na powierzchnię siłą woli i że cała Brana Origami zrodziła się w jego głowie pełnej fantazji i rozpoczęła swoje migotliwe istnienie gdzieś między jawą a snem. W nicości najpierw pojawiły się drobne zmarszczki przestrzeni, które zwolna zaczęły puchnąć kolorami, drobnymi stworzeniami, żarliwymi szeptami i wielką tęsknotą. Potem zmarszczki w jednej chwili rozrosły się potężną falą sięgającą aż w nieskończoność i ogarniając sobą także Leśnego dziadka – stwórcę uwięzionego przez swoje dzieło stworzenia. Tak mówili…
Jeśli w tych opowieściach tkwiło jakieś ziarno prawdy to tryton w żaden sposób nie wykorzystywał swojej przewagi demiurga – był bardziej pustelnikiem niż stwórcą. Wałęsał się po bagnach i lasach unikając kontaktu z kimkolwiek, kto mógłby chcieć zakłócić jego samotność a czasem zaszywał się gdzieś w lesie czy górach i myślał. Mówiono wtedy, że Leśny dziadek podróżuje, że jest w stanie przemierzyć w jednej chwili wszystkie zakątki całej brany a może nawet i światów poza nią. Ale nikt tak naprawdę nie wiedział co się wtedy dzieje. Pewne było tylko to, że kiedy medytował jego ciało zdawało się wibrować i migotać, wydawało się być jednocześnie w wielu miejscach i dopiero pod wpływem wzroku obserwatora stabilizowało się i jakby niechętnie, decydowało zmaterializować w konkretnym punkcie przestrzeni. Tak jakby muzyka wibrujących w nim strun wprawiała w dziwny rezonans każdy atom jego ciała, każdy jego organ. Nawet przestrzeń wokół nabierała przedziwnych właściwości - zaczynała buzować jak wrząca woda a niektóre z pęcherzyków nicości wzrastały do niemal zauważalnych rozmiarów i pękały z cichym trzaskiem.
Jeśli medytacje trytona trwały dostatecznie długo, czasem zdarzało się i tak, że jakiś pęcherzyk nie pękał tylko rozrastał się do rozmiarów Leśnego dziadka. Otwierał oczy, przeciągał się i wreszcie uciekał z chichotem ciągnąc jeszcze za sobą z próżni stado motyli czy bardziej od motyli ulotnych sylfów. Symetria przestrzeni zaburzona dematerializacją Leśnego dziadka została uratowana – nowy byt rekompensował zanik starego. Przynajmniej dopóki, tryton trwał w tym migotliwym stanie, bo kiedy zestalał się na nowo cała ta twórcza aktywność przestrzeni zanikała ukrywając się przed jego przenikliwymi oczami. Jeśli jednak podczas takiego pulsującego snu Leśnego dziadka z nicości wyłaniał się jakiś pokraczny satyr, figlujący koziołek i zajmował jego miejsce wśród istot żywych, to wraz z powrotem trytona stawał się więźniem tej brany – jego delikatny naskórek twardniał i utrwalał się w przestrzeni, która musiała pomieścić w sobie jeszcze jedno stworzenie.
To co się stało tego dnia nie było wcale takie nie do przewidzenia. Skoro tryton stał się mieszkańcem własnej pulsującej migotliwymi bytami fantazji to cała reszta musiała być pewnie tylko kolejną fazą przeistoczenia. To chyba musiało się zdarzyć.
Leśny dziadek lubił spacery i często zatrzymywał się nad jeziorem w głębi kniei, gdzie czasem można było zauważyć rusałki. Był bardzo dyskretny, więc rusałki często w ogóle nie zdawały sobie sprawy z jego obecności ale czyż nie dotyczyło to każdego z nas, którzy żyliśmy razem z nim a niemal nic o nim nie wiedzieliśmy? Rusałki były zwinne i wesołe, całe dnie potrafiły marnować na figle, więc nikt nie rozumiał fascynacji Leśnego dziadka tymi stworzeniami. Jednak on jakby karmił się ich radością i beztroską i najwyraźniej nie potrafił oderwać od nich wzroku. A one czasem podbiegały do niego, kiedy w świetle słońca dostrzegały jego niezgrabną postać i próbowały brać go za ręce i ciągnąć do tańca. Jednak starzec tylko kiwał smutno głową i wycofywał się do cienia albo całkiem znikał.
Nikt nie wie co strzeliło tego dnia do głowy Jani, jednej z młodszych rusałek. Faktem jest, że kiedy zobaczyła go, podbiegła zwinnie na paluszkach a kiedy on z przepraszającym uśmiechem ni to wychodził jej naprzeciw, ni to wycofywał się chyłkiem, Jani wyciągnęła gdzieś zza króciutkiej sukienki kieł bazyliszka i zdołała nim zarysować chropawą skórę Leśnego dziadka, nim temu udało się wycofać. Właśnie w tym momencie to nastąpiło. Jad gada rozlał się po ciele starego trytona, rozluźnił mięśnie i skłonił do bezsilnej uległości, kiedy Jani ciągnęła go za ręce w kierunku jeziora. Wtedy nagle do pozostałych rusałek dotarło, że to nie tylko figiel, że Jani naprawdę ciągnie trytona do tej mrocznej wody, że za chwilę stanie się coś nieodwracalnego. W nastałej nagle ciszy słychać było jak tryton dyszy ciężko wlekąc się za Jani po oślizgłym pniu zwalonym przez burzę w wody jeziora. Widać było jak Jani potyka się i wpada do wody ciągnąc trytona za sobą.
Gdyby ktoś w tamtym momencie zdołał spojrzeć w oczy Leśnego dziadka mógłby pewnie odczytać z nich wszystko. Wtedy, w tej krótkiej chwili, Jani przestała być dla niego tylko jedną z wielu postaci, zasiedlających bagna Doliny Obelisków i tworem jego fantazji. Dotyk lustra wody Jeziora Mgieł sprawił, że na chwilę zmysły Leśnego dziadka wyostrzyły się niewyobrażalnie i chłonęły w ciszy obrazy i emocje napływające z przerażonych nagle oczu Jani. – Zobaczył młodą naiwną nieco dziewczynę tak bardzo pragnącą kochać i być kochaną, poczuł ból kruszącego jej żebra uderzenia wulkanidy, zobaczył nadzieję i oddanie, kiedy pojawił się żeglarz, a potem agonię tej nadziei, kiedy żeglarz zapadał się w sobie i odrzucał ją, poczuł paniczny strach przed odrzuceniem i przed pustką samotności, ślepe oddanie i zgodę na każde, najgorsze nawet upokorzenie, zobaczył tułaczkę i rozpacz i niezłomną nadzieję, że to nie może się tak skończyć…
Tak – właśnie wtedy ją pokochał. Za jej bezbronność i ból, za beznadzieję i optymizm, za lęk i odwagę. Za to kim była.
***
Leśny dziadek podnosi się z wody i prycha z udawanym gniewem. Oboje stoją po pas w wodzie otrzeźwieni nagle chłodem a przerażone miny rusałek wcale nie dodają Jani otuchy. Rusałka śmieje się trochę nerwowo. Przerażona patrzy na dziadka – nie dość, że boi się jego gniewu, to jeszcze stoi zanurzona po pas w mrocznych wodach Jeziora Mgieł... Ale tryton wie znacznie więcej. Dostrzega to, czego nie mogła ujrzeć Jani. Jego wiedza sięga poza to miejsce i poza ten czas. Przez ułamek sekundy jeszcze uspakaja umysł, zwalnia bieg cofających się rzek i zawracających planet. Wreszcie, z wahaniem bierze rusałkę na ręce, by wynieść ją z wody i wtedy ich oczy krzyżują się na chwilę.
***
Po tym spotkaniu dziadek tygodniami błąkał się po lesie przybity – było z tego dużo szeptań i domysłów w Dolinie Obelisków. Nocami widywał ją we snach a za dnia jej obraz dostrzegał w najzwyklejszych zdarzeniach. Wpatrywał się w lustro potoku, jakby miał nadzieję zobaczyć w nich odbicie jakichś zdarzeń, których nie było. Nasłuchiwał nawoływań ptaków, jakby spodziewał się usłyszeć szczebiotliwą mowę rusałki. Czasem wyrywało mu się głośno jej imię ale nikt mu nie odpowiadał. Przykro było wtedy patrzeć na starego głupca, jak szklą mu się oczy i trzęsą ręce, bo przecież wszyscy wiedzieli, że zaledwie jej dotknął.
Jani także zmieniła się od tamtego czasu. Nie wiadomo czy to jej własne cierpienia zbliżyły ją do starego czy może to jedno spojrzenie, gdy wynosił ją z wody. W każdym razie nie naśmiewała się już z niego jak inne rusałki. Czasem nawet przychodziła do niego, siadała na kolanach i nazywała swoim gburkiem. Stary wtedy wyraźnie się uspakajał.

kopirajt jest mój, jakby co...