Dolina Obelisków znajdowała się w tej części Zaginionego Miasta, o której mówiono, że stanowi ziemie rodzinne wulkanidów. Miejsce to najeżone strzelistymi katedrami kruchych wulkanicznych skał, na poły zalane bagnami i porośnięte nieprzebytym borem stanowiło ostoję dzikiej zwierzyny, kryjówkę rusałek i doskonałe miejsce dla wszelkich odszczepieńców, których po prawdzie nie brakowało i poza nią. Jak długo istniała dolina? Jak długo istniała Brana Origami? Nikt nie zawracał tu sobie głowy takimi pytaniami. Czas był tu nieciągły a rzeczywistość niestabilna. Te spośród istot, które - jak trytony czy wulkanidzi - na skutek mutacji nauczyły się życia na lądzie potrzebowałyby pewnie milionów lat, żeby dokonać przystosowań ewolucyjnych umożliwiających im tak radykalną zmianę habitatu. Jednak w mrocznej dolinie wiele spośród nich pamiętało jeszcze heroiczne czasy walki o przetrwanie, pierwszy haust powietrza palący płuca żywym ogniem czy zadziwiająco nikły, w stosunku do wody czy skały, opór jaki dawało ich nowym, udoskonalonym ciałom powietrze. Szczególnie wielkich zmian dokonali wulkanidzi i chociaż ze względu na swoją drapieżną, agresywną naturę nie cieszyli się zbytnią popularnością to jednak wielki szacunek budziło to, co zdołali uczynić ze swoimi ciałami, żeby przetrwać wypiętrzenie Zaginionego Miasta, po pradawnej morskiej katastrofie.
Istotom cieszącym się konkretnym trwałym kształtem i wysokim poczuciem indywidualności trudno nawet wyobrazić sobie przodka wulkanidów. Tak, przodka, bo wulkanidzi nie byli kiedyś nawet odrębną rasą, byli pojedynczą zmiennokształtną istotą. Wielki Ojciec, jak go nazywali, był wysoce skondensowanym związkiem polimerów, aminokwasów i białek, przepływających swobodnie wnętrze porowatych skał wulkanicznych zalegających dno Zaginionego Miasta, podówczas leżącego głęboko pod wodą. Każdego dnia toczył walkę o przetrwanie, z wodami oceanu rozcieńczającymi jego galaretowate ciało, odbudowując je nieustannie dopływającymi z kominów hydrotermalnych kondensatami substancji chemicznych. Kiedy katastrofalne zderzenie płyt tektonicznych wyniosło Zaginione Miasto na powierzchnię wydawało się, że to już koniec. Co prawda ustało niszczycielskie działanie wód, jednak wypiętrzenie lądu pogruchotało macierzystą skałę Wielkiego Ojca rozrywając całe jego ciało na miliony niewielkich fragmentów skazanych na wysychanie w palących promieniach słońca. Nie było oceanu ale nie było i życiodajnych wulkanów. Wielki Ojciec umierał w potwornym bólu miliony razy w każdym okaleczonym kamieniu. Zdarzało się miejscami i tak, jak w Dolinie Obelisków, że gruzowisko zanurzone było częściowo w chroniących przed szybkim wysychaniem bagnach, co wydłużało jeszcze agonię. Jednak to co zostało z Wielkiego Ojca, okaleczone, złe i bardzo pragnące przeżyć przetrwało w tych skałach. Pojedyncza świadomość rozpadła się na setki tysięcy odrębnych świadomości, które zaczęły własną walkę o przetrwanie. Aż nadszedł taki dzień, że istoty rodzące się na zwłokach Wielkiego Ojca nauczyły się wykorzystywać te szczątki wulkaniczne, w których przetrwały. Wkomponowały porowatą skałę w strukturę swoich organizmów i dźwigając polimerowymi mięśniami swe półkamienne ciała, nauczyły się kontrolować to środowisko, które niegdyś kontrolowało Wielkiego Ojca. I tak pewnego dnia, z potwornym wyciem i złowrogim chrzęstem miażdżonego kruchego kamienia, w mrokach bagien zaczęły wyłamywać i wykruszać się z podłoża istoty na poły ze śluzu, na poły ze skały. Inni mieszkańcy doliny nazywali je niekiedy pumeksami. Nie wiadomo czy w tym przezwisku, więcej było nienawiści, podziwu czy strachu. A było się czego bać, bo pumeksy, były wiecznie głodne i wściekle złe. Na dodatek, jak żadna inna rasa zjednoczone i nie lękające się niczego. Nie wiadomo czy ich pogarda dla śmierci była bardziej skutkiem bolesnych narodzin, czy może poczuciem podrzędności ich indywidualnych świadomości w stosunku do zbiorowej świadomości odziedziczonej po Wielkim Ojcu.
Jani nie należała do tych, którzy się bali. Szczerze mówiąc nie bardzo ją obchodziły wszystkie te historie. Pewnego ranka po prostu obudziła się ze świadomością, że istnieje. Nie była mutantem jak wulkanidzi, nie narodziła się podczas wzmożonej aktywności przestrzeni towarzyszącej medytacjom Leśnego dziadka ale jak inne rusałki pojawiła się na skutek aktywności Jeziora Mgieł. Nie zastanawiała się nad tym. Nie zastanawiała się czemu jezioro jak wielka dzieworodna macica wydaje kolejne pokolenia jej sióstr i kto pierwszy nazwał je rusałkami. Po prostu obudziła się by żyć. Oczywiście miała jakiś pakiet wiedzy podstawowej. Wiedziała, że ma mnóstwo sióstr z którymi tworzyła dość swobodną wspólnotę, że potrafi kontrolować do pewnego stopnia kolor i przejrzystość swojego ciała i że nie musi jeść, jak większość znanych jej istot – energię czerpie wprost ze słońca a nawet potrafi uzyskać ją z ciepła innych istot, które pewnie z tego powodu nazywały niekiedy rusałki wampiriadami. Wiedziała wreszcie, że ma na imię Jani i że świat w którym żyje nazywa się Braną Origami i jest w trakcie wyłaniania się z niebytu. Jednak najbardziej interesowało ją jezioro i istoty, które można było zobaczyć w osadzie Capta za bagnem.
Jezioro wydawało się być ciepłym i przyjaznym, jednak było w nim też coś niepokojącego. Coś co sprawiało, że Jani nigdy nie dotknęła nawet jego powierzchni. Rusałka godzinami przesiadywała nad brzegiem i czesała włosy przeglądając się w lustrze wody jak zahipnotyzowana. Podobały jej się oczy, którymi patrzyło na nią jej odbicie i podobał jej się uśmiech, który posyłało do niej. Podobała jej się aksamitna skóra i gładkie zgrabne nogi. Prawda – podobałoby się jej jeszcze bardziej, gdyby jej drobne, kształtne piersi były nieco większe a i figurę starała się uczynić znaczniejszą przywdziewając buciki o coraz to wyższych obcasach... Nie, nie potrafiła smucić się zbyt długo – w końcu od czego jest wino i wonne kadzidła z tataraku? Chciało jej się żyć i oglądać obrazy po drugiej stronie tafli wody. To był jakby nieustanny dialog jeziora z rzeczywistością na zewnątrz. Kiedy ważki patrolowały wybrzeże, jezioro wysyłało im do towarzystwa zastępy nartników a kiedy na trzcinie siadał ptak wpatrując się w powierzchnię wody jezioro materializowało w swojej głębi suma lub szczupaka, który obserwował ptaka. Jani zauważyła, że czasem nawet jej odbicie w tafli porusza się niezależnie od niej samej i zwykle jakiś czas potem pojawiała się kolejna rusałka nad jeziorem.
Obcy rzadko zapuszczali się na te tereny a jeśli już komuś udało przedrzeć się przez bagna, rusałki pierzchały pospiesznie w szuwary i stawały się całkiem niewidoczne. Czasem lśnił tylko poruszony wiatrem jedwab którejś z misternie utkanych pajęczych sukienek. Jezioro wówczas z błękitnego i złotego stawało się sinoszare i jakby złowieszcze. Wiatr wściekle szarpał trzcinami u brzegu a z bagna unosiły się obłoki trującego metanu – nikt tu nie lubił obcych.
Jani lubiła zapuszczać się czasem aż do osady. Zaglądała wieczorami przez okna do domostw i dziwiła się prostemu pozbawionemu zabaw życiu innych istot. Pewnego razu, gdy wiedziona ciekawością zbłądziła do gospody zobaczyła w niej obcego. Był wulkanidą i widać było, że mieszkańcy osady czują wobec niego należyty respekt. Obcy zwracał uwagę. Krępy, pewny siebie przybysz czuł się tam bardziej na miejscu od samych osadników – sam jeden pośród miejscowych wyraźnie ich prowokował a ci patrzyli na niego spode łba ale nie kwapili się do konfrontacji. Pumeks miał wilcze zęby i żółte kocie ślepia. Miał pazury zamiast paznokci i chyba nie miał serca, tak bardzo był okrutny. Zapuszczał się daleko na bagna na polowania i Jani z odrazą pomieszaną z podziwem patrzyła jak najpierw chwyta i zabija gołymi rękami a potem pożera surową, czasem jeszcze żywą zdobycz – był taki silny, taki męski, taki pociągający.
Pumeks miał na imię Rephal i szybko się zorientował, że jest podglądany. Pewnego razu, kiedy Jani podążała za nim wąską ścieżką pośród olch i wierzby, ktoś brutalnie chwycił ją za włosy z tyłu i przygniótł kamienną dłonią do ziemi. To był on. Nie miał wykwintnych manier, ale Jani imponowała jego szorstkość. Lubiła kiedy przygarniał ją do siebie, prowadząc środkiem osady jak zdobycz pośród ochów i achów zdumionych wieśniaków, którzy nigdy nie widzieli z bliska wampiriady, a co dopiero mówić o jej schwytaniu i zniewoleniu. Nawet nie pamięta kiedy uderzył ją po raz pierwszy. A bił naprawdę mocno. Pamięta tylko ból i niespokojne oczekiwanie na kolejne razy. Nie miała mu tego za złe - taka była kolej rzeczy.
Podobnie jak inni wulkanidzi, Rephal dużo czasu spędzał w jaskiniach Zaginionego Miasta. Co tam robił on i jemu podobni nikt nie wiedział na pewno. Z wypraw w głąb ziemi wynosili sporo szlachetnych kamieni i różne minerały, które później sprzedawali handlarzom ale gadało się i o tym, że gdzieś głęboko w tajnych laboratoriach wulkaniddzcy uczeni nieustannie próbują na powrót wskrzesić Wielkiego Ojca eksperymentując na samych sobie. Jani nawet odpowiadała ta swoboda, bo kiedy Rephal znikał pod powierzchnią miała sporo czasu na zabawy z innymi rusałkami a czasem, kiedy dopisywało jej szczęście, pojawiał się żeglarz i razem z nią czekał na powrót Rephala.
Żeglarz, od kiedy tylko ujrzała go po raz pierwszy, robił zawsze na Jani wielkie wrażenie. Nie potrafiła tego ukryć. Kiedy patrzyła na niego dreszcz przebiegał po jej ciele a w dole brzucha czuła dziwne, słodkie łaskotanie. Głębokie miodowe oczy, spokojny dźwięczny głos i wargi, których smak tak długo mogła sobie tylko wyobrażać. Ale od początku, od pierwszej chwili, wiedziała że żeglarz będzie kiedyś należał do niej.
Na imię miał Ar-Tsi i podróżował swoim podniebnym okrętem na którym, wywoził gdzieś za morza dostarczane mu przez pumeksów kosztowne kamienie a przywoził ziarno i tkaniny dla osadników a mięso, narzędzia i plany dziwnych maszyn dla wulkanidów. Zawsze też miał jakąś drobnostkę dla Jani a kiedy Rephala nie było w pobliżu, wyciągał też pękatą butelkę wina i opowiadał jej historie o odległych krainach, co Jani skrzętnie wykorzystywała, żeby przysunąć się bliżej, pić z nim na zmianę wino prosto z butelki i niby przypadkiem muskać go ramieniem czy nachylając się do niego pozwalać by jego zahipnotyzowany wzrok błądził w zakamarkach rozchylającej się sukienki.
Pewnego razu, kiedy Rephal zastał swoją własność – za jaką Jani uważał - w takiej sytuacji, wściekł się straszliwie. Nie powiedział nawet słowa Ar-Tsiemu, chociaż złość rozsadzała go od środka a siła, którą dysponował pozwoliłaby mu dopaść żeglarza kiedyś, kiedy ten nie będzie miał pod ręką swojej miotającej błyskawice zamorskiej broni. Musiało mu chyba bardzo mocno zależeć, na dobrach, które otrzymywał w zamian za swój podziemny urobek, skoro nawet nie tknął żeglarza. Jani nie miała tyle szczęścia. Pierwsze uderzenie kamiennej pięści pogruchotało jej żebra, później trzasnęła kość ramienia a potem rusałka poczuła że dusi się własną krwią. Leżała już wtedy na ziemi.
Jak przez mgłę dotarł jeszcze do niej ostrzegawczy krzyk Ar-Tsiego, zobaczyła błysk światła i usłyszała wściekłe warczenie wycofującego się pumeksa. Potem opowiadano jej tylko, że żeglarz zażądał oddania rusałki a Rephal nawet się nie zniżył do jakichkolwiek obiekcji – splunął tylko ponuro na ziemię i wycedził cenę. Bardzo wysoką cenę, na którą żeglarz zgodził się bez namysłu. Ale tego już nie pamiętała. Pamiętała za to pierwszą rzecz, którą dostrzegła, kiedy otworzyła oczy wiele dni później – to były piękne miodowe oczy tuż nad swoją twarzą.
kopirajt jest mój, jakby co...